(Myszków) Okazuje się, że bardzo trafne jest powiedzenie, że aby chorować trzeba mieć „końskie zdrowie i stalowe nerwy”. Przekonał się o tym niżej podpisany, który odwiedził (choć słuszniej będzie napisać, że usiłował odwiedzić) jednego z myszkowskich specjalistów. Na swoje zdrowie specjalnie się nie skarżę, przychodzi jednak i taki czas, że dobrze jest pewne sprawy z lekarzem skonsultować, zasięgnąć porady. Okazuje się, że może to być niezwykle trudne. Oto historia z piątku 4 listopada, która miała miejsce w Przychodni na ulicy Strażackiej, podlegającej pod SP ZOZ w Myszkowie.
Opisuję własne doświadczenia, ale zapewniam, że nie kierują mną prywatne pobudki. Złość już ze mnie „wyparowała”, mógłbym mówiąc oględnie „odpuścić”. Nie pozwala mi na to jednak zawodowa powinność i rola, jaką społeczeństwo przypisuje dziennikarzom. Opisana poniżej sytuacja dotknęła osobiście mnie, ale jako główny bohater może w podobnej do niej „wystąpić” każdy, podobna historia może przytrafić się osobie, bardziej potrzebującej pomocy niż ja, chcący uzyskać tylko konsultację.
W piątek 4 listopada br. próbowałem skorzystać z porady chirurga. Na Strażackiej dyżuruje dr P. Jankiewicz. Z informacji na drzwiach jego gabinetu dowiedziałem się, że przyjmuje on tylko w piątki, w godzinach od 10.30 do 15.00. Potwierdzenie tej informacji uzyskałem w którymś dniu w tygodniu poprzedzającym wizytę, oraz w środę 2 listopada, kiedy upewniałem się, czy aby zostać przyjętym przez lekarza wystarczy tylko skierowanie, czy trzeba się zapisać do doktora na wizytę. Powiedziano mi, że wystarczy skierowanie i zarejestrowanie się w dniu wizyty, a lekarz będzie przyjmował od 10.30.
4 listopada stawiłem się w przychodni tuż po godzinie 10.00 i zarejestrowałem się, po czym poproszono bym udał się pod gabinet. Do rozpoczęcia dyżuru lekarza pozostawało ok. 15 minut. O 11.00, kiedy lekarz się nie zjawiał, poszedłem do rejestracji zapytać, czy dr Jankiewicz odwołał dyżur, bo w dalszym ciągu go nie ma. Panie w recepcji odpowiedziały, że dyżuru nie odwoływał. Czekałem zatem dalej. Minęła 12.00, lekarza w dalszym ciągu nie było, a moje zdenerwowanie narastało, czekałem bowiem już blisko dwie godziny. W międzyczasie zaczęli pojawiać się kolejni pacjenci. Od jednej z pań czekających w kolejce, kiedy wyraziłem zdanie, że takie zachowanie lekarza to jawna kpina z pacjenta, dowiedziałem się, że jej w recepcji powiedziano, że „pan doktor będzie o 12.00”. Doktor dotarł do przychodni ok. 12.10, nie mówiąc choćby nawet krótkiego „przepraszam” za spóźnienie. Po następnych 5 minutach wyczytał nazwiska trzech osób, które przyjmie jako pierwsze (inna kartka na drzwiach informowała, że to „lekarz decyduje o kolejności przyjęć”). Nie było wśród nich mojego, a ja nie mogłem już dłużej czekać, bowiem tylko na dwie godziny wziąłem zwolnienie z pracy na wizytę. Poszedłem do rejestracji i zapytałem dlaczego nie poinformowano mnie, że doktor będzie dopiero o 12.00, skoro inni pacjenci taką informację otrzymali. Z butą w głosie i wyraźnym lekceważeniem usłyszałem od pani z rejestracji: - A pytał Pan? Odpowiedziałem, że nie, bo nie bywam w przychodni na Strażackiej, ale sądziłem, że wiążąca jest informacja o godzinach przyjęć umieszczona na drzwiach gabinetu. – Pan doktor nigdy nie przychodzi na tę godzinę!– tym samym tonem odpowiedziała mi ta sama pani z recepcji. Miałem wrażenie, że patrzy przy tym na mnie jak na namolnego naiwniaka. Zapytałem po co w takim razie kartka na drzwiach? – Bo ma być! – usłyszałem odpowiedź wypowiedzianą z naciskiem i wyraźną złością. Zażądałem książki skarg i zażaleń, na co ciągle ta sama rejestratorka powiedziała, że skoro mam pretensje to powinienem pójść z nimi do lekarza albo kierownika przychodni.
Nie otrzymawszy książki skarg i zażaleń poprosiłem o oddanie skierowania, myśląc o rezygnacji z wizyty. – Proszę sobie iść do lekarza i zabrać – usłyszałem. Tyle, że skierowanie przy rejestracji przekazałem rejestratorce, a nie lekarzowi i chciałem je wyegzekwować od niej. Nie otrzymawszy go (pani z rejestracji nie wykonała nawet najmniejszego gestu, który sugerowałby, że spełni moje żądanie) wyszedłem, zapowiadając, że złożę skargę do dyrektora SP ZOZ Khalida Hagara. Wróciłem do przychodni po około 1,5 godzinie, około 13.40, po ponownym uzyskaniu na to pozwolenia z pracy. Byłem zdecydowany pójść do lekarza i rozmówić się z nim. Tym bardziej, że ostatecznie nie zabrałem przecież z jego gabinetu skierowania, nie przyniosła mi go rejestratorka, w gabinecie została także moja „karta”. O ile orientuję się w sytuacji lekarz powinien zatem czekać, wiedząc, że nie przyjął wszystkich zarejestrowanych do niego pacjentów. Tym bardziej, że na wywieszce na drzwiach jasno stoi, że dyżuruje do 15.00. Okazało się jednak, że lekarza … już w pracy nie ma (!). Nie wiem, o której godzinie faktycznie opuścił przychodnię, może jeszcze wcześniej? Jednym słowem skrócił sobie w piątek dyżur o dobre 3 godziny.
Na wyraźne żądanie od innej pani w rejestracji otrzymałem już bez kłopotów książkę skarg i zażaleń, w której opisałem sytuację, odebrałem także skierowanie.
Nie wiem jakim lekarzem jest dr Jankiewicz, słyszałem że bardzo dobrym i miłym. Niestety nie miałem się okazji o tym przekonać. Nie zamierzam podważać jego kompetencji, sądzę, że są wysokie, ale nie mogę przejść obojętnie wobec sytuacji, w której tak otwarcie lekceważeni są pacjenci. I słowo daję, nie chodzi naprawdę o mnie. Pod gabinetem czekały osoby starsze, widać było już na „pierwszy rzut oka”, że schorowane, poruszające się z trudem, przyprowadzone do lekarza przez kogoś z rodziny (ktoś pewnie też musiał wziąć wolne z pracy). Czy można je tak traktować? Czy można się na to godzić? Pewnie żadna z tych starszych osób nie złoży oficjalnej skargi, bo może nie wiedzą jak to zrobić, może nie wiedzą do kogo ją skierować, może nie chcą się narażać lekarzowi itp.
Jakby tego było mało, podczas mojej drugiej wizyty w przychodni (ok. 13.40, kiedy to otrzymałem księgę skarg i zażaleń i skierowanie) do okienka rejestracji podeszła starsza kobieta. Byłem świadkiem, że musiała wrócić do przychodni, bo dr Jankiewicz kolejną wizytę wyznaczył jej na… 11 listopada, w dzień świąteczny, kiedy nie przyjmuje. Kiedy przyszła to sprostować „pocałowała klamkę”. Pozostawiam to bez komentarza, mając jedynie nadzieję, że to zwykła pomyłka.
Czy opisana przez mnie sytuacja była w tej placówce sytuacją jednorazową, czy może podobne praktyki nie trzymania się wyznaczonego harmonogramu przyjmowania pacjentów zdarzają się tu nagminnie? Być może odpowiedzi na to pytanie udzielą nam czytelnicy, którzy mieli do czynienia z podobnymi przypadkami? Czekam na Państwa sygnały. Liczę także na interwencję dyrekcji SP ZOZ w Myszkowie i śląskiego oddziału NFZ, które to organy poinformowaliśmy o zdarzeniu (prócz nich także biuro Krajowego Rzecznika Praw Pacjentów). Do śląskiego oddziału NFZ skierowaliśmy m.in. pytanie czy harmonogram wizyt na drzwiach dowolnego gabinetu lekarskiego jest wiążący dla lekarza, czy też może on traktować go dowolnie, jak chce (niech jednak wtedy przywiesi na drzwiach gabinetu kartkę: „Będę jak przyjdę”, i wszystko będzie jasne)? Zadaliśmy pytanie czy dana przychodnia „kontraktując” w oddziale NFZ specjalistów podaje, ile czasu będą oni poświęcać na pracę w danej przychodni i czy tak mamy właśnie rozumieć tłumaczenie rejestratorki, że kartka z godzinami przyjęć musi być na drzwiach: „BO MA BYĆ!”? Podczas kontroli NFZ zwraca uwagę na takie rzeczy, i potrafi nawet wskazać jako nieprawidłowość zbyt małą czcionkę, jaką napisany jest skrót NFZ. Jak NFZ zareaguje w przypadku Myszkowa? Do jego śląskiego oddziału skierowaliśmy także pytania czy jeśli lekarz nie trzyma się wyznaczonych w harmonogramie godzin przyjęć, to czy taki fakt nie jest naruszeniem zawartego przez przychodnię kontraktu z NFZ oraz czy jeśli jest to naruszenie przepisów, to jakie konsekwencje mogą z tego tytułu zostać wyciągnięte wobec przychodni lub jego kierownictwa, które przymyka oko na takie praktyki? Poprosiliśmy także o zdanie NFZ na temat trudnej do przewidzenia sytuacji, kiedy np. do przychodni zgłosi się ktoś z wypadku i będzie potrzebować pomocy lekarza, który teoretycznie powinien w przychodni być, a w praktyce go nie ma. Nie jest to bynajmniej hipotetyczna sytuacja, opisywaliśmy już bowiem na naszych łamach przypadek mieszkańca gminy Niegowa, który w myszkowskich placówkach publicznej służby zdrowia szukał pomocy po upadku z drabiny, w którym niemal na pół rozciął sobie nos. Nasi czytelnicy pamiętają chyba, że znalazł ją… dopiero w Częstochowie, gdzie go odesłano.
O odpowiedziach na postawione przez nas pytania z pewnością poinformujemy.
Robert Bączyński
Napisz komentarz
Komentarze